Czy „nowa stara” miłość w ogóle istnieje?
Do napisania tego artykułu skłoniło mnie pytanie zadane na stronie Wydawnictwa Czwarta Strona. Dziewczyny zorganizowały zabawę, gdzie z bliżej nieokreślonego mi powodu, zadawały pytania. Nie byłam na bieżąco, więc ciężko mi się odnieść do całości, trafiłam jednak na ostatnie z nich. I to właśnie ono nie dawało mi spokoju, do tego stopnia, że sama udzieliłam odpowiedzi na nie. Pytanie brzmiało tak:
Byłabyś gotowa porzucić wszystko i przeprowadzić się do innego miasta?
odpowiedziałam więc, że:
Tak było, zaraz będzie 3 lata, kiedy zapadła decyzja, że pakujemy cały nasz świat w kilka kartonów i jedziemy tam, gdzie widoki zapierają dech w piersiach.
Dopięliśmy swego, bywało i nadal jest różnie, ale decyzji nie żałujemy. Cieszę się, że znalazłam w sobie wtedy tyle odwagi, aby to zrobić, zwłaszcza, kiedy ma się małe dzieci u boku. Dzięki temu mieszkamy w Szkocji, gdzie za sąsiadów mamy jedynie zwierzęta, z dala od zgiełku i zanieczyszczeń. Bardziej doceniamy to, co mamy, poznajemy i na nowo uczymy się siebie kochać.
To ostatnie zdanie wyszło ode mnie zupełnie spontanicznie. Sama nie wiem, czy poprawnie nazwałam więc miłość między mną a moim małżem starą, ale kiedy myślę, nad tym coraz więcej, uważam, że tak.
Różnie bywało w naszym życiu. Bardzo szybko „dorobiliśmy się” dzieci, jesteśmy idealnym przykładem, jak nie należy zakładać rodziny. Fakt, że przetrzymaliśmy te wszystkie burze pojawiające się w naszym życiu, chyba ostatecznie nas wzmocnił, mimo, że dwa razy staliśmy już na rozstaju dróg.
W poprzednim tekście ujawniłam wam swoje idealne wady, o których miałam i mam pojęcie. Szczerze mówiąc, wiele razy zastanawiałam się, jak my daliśmy radę to wszystko przetrwać. Ze swoimi „ideałami” mogłabym w szranki stanąć z moim małżonem, który ich posiada również nad to. Co się więc zadziało, że po tylu latach wspólnego życia nie runęło to wszystko gdzieś po drodze? Właśnie sobie uświadomiłam, że dokładnie za 5 dni, czyli 25 stycznia, minie nam równo 12 lat życia razem.
Jako taka mała anegdotka, dodam jedynie, że moje szczęście wówczas było tak ogromne, że nie ja pilnowałam naszej daty, tylko mój mąż. Właściwie nawet nie wiedziałam, jaka to jest ta nasza data. A ponoć to kobiety zawsze skrupulatnie prowadzą mroczne zapiski i pamiętają wszystko, co związane z facetami 😉
No więc, co się stało, że to tyle czasu przetrwało?
Ciągniemy nasz wóz wypchany po brzegi gównem, innymi złymi emocjami i doświadczeniami. Dlaczego to robimy, sobie i naszym dzieciom? Czy jest tak źle, że gorzej już być nie może? Czy trwanie w tym doprowadzi w końcu jednak do ewentualnego „może”?
Tyle pytań, na które odpowiedzi nie sposób znaleźć. Oczywiście przerabiałam je osobiście. Tym, którzy na pewnym etapie życia zwątpili w swoje uczucia do bliskiej sobie osoby, na pewno przepracowali podobne zapytania.
Skoro jest aż tak źle, dlaczego nie zawiniemy tobołka i jak mój uwielbiany przez lata Włóczykij, nie podążymy w kierunku nas interesującym? Co nas trzyma przy tej drugiej osobie? Owszem, przyzwyczajenia są silne — wiem coś o tym. Ale czy trwanie u boku człowieka, którego się już nie kocha ma sens? I zapewne znajdzie się ktoś, kto powie, że ma, bo wszystko można na nowo odbudować. Cóż, kiedy jednak odbudowywało się to „wszystko” już wiele razy, he? Co wtedy? Jaka będzie kolejna złota rada? No przecież nie pije, nie bije, nie awanturuje się, nawyków też żadnych nie ma — istny człowiek złoto.
Całe życie pod prąd
Tak, jestem przykładem nie wartym naśladowania. Jestem słaba i jak już wielokrotnie zaznaczałam, cierpię na permanentną decyzjofobię. Od zawsze zmagam się ze stwierdzeniami innych, że czegoś mi nie wolno, nie wypada, czy zwyczajnie nie powinnam robić. Kurde, odkąd pamiętam wszyscy wiedzieli lepiej ode mnie, co jest dla mnie dobre. No, może nie wszyscy — zdarzają się wyjątki potwierdzające tę regułę. Cierpliwie słuchają mojego jęczenia i nie mówią nic, lub wręcz przeciwnie — mówią — nawet bardzo dużo, ale nigdy w sposób nachalny, wymuszający. Nie wywołują presji, jak pozostała reszta, która myśli, że pozjadała wszystkie rozumy (niestety ja sama też taka bywałam, obecnie staram się trzymać dziób na kłódkę). Kim są ci idealni? To tak zwani — przyjaciele. Nie mam ich za wielu, więc ciężko tutaj mówić o szerokiej rzeszy doradców. Najpierwej to życie weryfikowało ich przynależność do tego szanownego grona, później już i ja nauczyłam się świadomie wykluczać ze swojego życia tych mniej zaangażowanych.
Mam więc kilka osób, tych bliskich, którzy wspierają mnie w moich decyzjach, bez względu na fakt, jak beznadziejne by one nie były, oraz tych wiecznie wiedzących wszystko lepiej ode mnie. Niestety nie zawsze jedni czy drudzy są w stanie mi „pomóc”, ponieważ nie da się udzielić pomocy komuś, kto się boi życia według własnych zasad, albo kiedy zasady innych wydaja się mu być bardziej interesujące.
Zasady, zasadami…
I teraz ja, cała na biało, tłumaczę wszystkim, w jak ogromnym są błędzie. Czy dlatego, że to moja kolejna wymówka? Być może. Ale może jednak mam odrobinę racji? Ocenicie sami.
Nie będę tłumaczyła kwestii związanych z dzieciństwem, które kształtuje naszą osobowość — im bardziej skopane warunki mieliśmy, tym mniej później ogarniamy dorosłe życie. Chciałabym się jednak skupić na zmienności wszystkiego, co nas otacza.
Dziś mamy określone cele i wartości, którymi się kierujemy. Czasem podejmujemy decyzje, nie takie, jakie byśmy chcieli, bo te wcześniej wspomniane wartości zdążyły ponownie nabrać innego znaczenia czy kształtu.
Kiedyś chciałam być zakonnicą (śmiech), „sklepikjarką” lub prawnikiem. Kiedy dorosłam, marzyłam o niezależności, dążyłam do tego celu — skończyłam technikum morskie, Akademia Morska miała być ostatecznym celem.
I gdzieś na tej drodze pojawił się on, przez, czy też dzięki któremu moje cele znowu nabrały innego wymiaru. Zachciałam być matką — do dzisiaj nie rozumiem, gdzie ja wtedy miałam mózg. Oczywiście kpię sobie z tego teraz, wiem, że wynikało to z innych moich potrzeb, ale o tym kiedy indziej. Nie ważne. Idąc dalej. Skoro zechciałam być matką, od razu widziałam się w roli pani przedszkolanki — to takie oczywiste (śmiech). Kolejne studia, które i tym razem okazały się być fiaskiem. I takim oto sposobem, gdzie bycie miłą panią z grupą rozwrzeszczanych dzieciaczków (śmiech) przestało mi leżeć zupełnie, dochodzimy do końca. Zamiłowanie do przedmiotów ścisłych i chęć udowodnienia sobie, że jest się coś wartym na tym padole łez, wzięła górę. Zostałam panią Inżynier, w dużym skrócie, transportu.
…a życie swoją drogą
Tak to właśnie wygląda w kwestii podejmowania decyzji. Borze szumiący, wiem, długi ten przykład, ale już kończę — obiecuję.
Ile bym decyzji w życiu nie podjęła, każda z nich prowadziła do odpowiednich konsekwencji. Oczywiście nijak się to ma do zasad moralnych. Nie dam sobie obić lica drugi raz, bo przy pierwszym zarobiłam sporo kasy. Choć wiem, że intratny biznes mógłby to być, gdyby się tylko dało. I nie traktujcie tego dosłownie, to jedynie metafora była.
Do czego dążę?
Nigdy nie jesteśmy w stanie przewidzieć naszego zachowania, dopóki nie zostaniemy postawieni w określonej sytuacji. Znajdą się tacy, którzy powiedzą, że nie — ich wartości są nie do ruszenia. Owszem, wierzę, że są, ale wierzę również, iż ludzie pod wpływem emocji, czasem może niesłusznych, poddają się swojemu przeczuciu i brną w coś, co kiedyś było dla nich niewyobrażalne. Pięknym na to przykładem są osoby, które mimo zdrady cielesnej, bólu z tego wynikającego, dają drugą szansę. Ciężko powiedzieć komu bardziej, czy sobie, czy tej drugiej osobie. W każdym razie, idą pod prąd i nie dają wygrać wiecznym stereotypom mówiącym, że jak zdradził raz, zrobi to i kolejny. Obecnie żyją w szczęśliwych związkach. Oczywiście zadra (czy tylko ja mam w głowie Małeckiego w tej chwili?) pozostaje już na zawsze, ale to od nas zależy, czy pozwolimy się jej rozrastać i niszczyć wszystko, co napotka na swej drodze, czy jednak wyciszymy ją na tyle, aby pozwoliła nam się dalej cieszyć życiem. I znowu, tam, gdzie inni krzyczą — daj spokój, szanuj siebie — ja podziwiam, bo sama bym nie potrafiła obdarzyć kogoś zaufaniem ponownie. A nawet jeśli bym podjęła tę trudną próbę, z czasem zniszczyłabym przeciwnika i wszystkich wokoło.
Gdzie w tym wszystkim jestem ja i moja nowa stara miłość?
We wszystkim, dosłownie i w przenośni. Uwielbiam kochać i kiedy mam ku temu okazję robię to szalenie, bez opamiętania. Nie zapominam o tym, co złe, ale również o tym, co sprawiło, że byłam czy jestem szczęśliwa. Niestety jako człowieki jesteśmy najidealniej nieidealni. Często skupiamy się na złych emocjach, kiepskich doświadczeniach — taka nasza natura. Oczywiście ważne jest uczenie się na własnych błędach, ale czasem coś co było błędem w przypadku jednych, niekoniecznie musi być tym samym dla drugich. I nie, nie zamierzam uskuteczniać swojego kołczingowego zacięcia, jakie tutaj chyba zaprezentowałam.
Chcę, abyście zauważyli, że darzę siebie szacunkiem, pomimo decyzji, jakie podjęłam. Nie odwracam oczu od krzywdy mi wyrządzonej, nie udaję też, że czegoś nie ma, kiedy stoi tuż obok mnie. Czasem konsekwencje okazują się być dla nas łaskawsze, aniżeli zakładaliśmy. Wtedy trzeba wyciągnąć z nich tyle dobrego, ile się da.
I ja właśnie to robię. Nigdy bym nie przypuszczała, że nasza przeprowadzka do Szkocji da nam tyle możliwości rozwoju, nie tyle osobistego, co rodzinnego.
Na tym zakończę.
Choć nie, poczekajcie. Na horyzoncie pojawiła się Kanada. Czy może być jeszcze lepiej? (śmiech)