Czy Kasztanowy ludzik Sørena Sveistrup’a można zaliczyć do kategorii „dobry thriller”?
Muszę przyznać, że wydawnictwo W.A.B. sporo zainwestowało w reklamę tej książki. Zdaję sobie sprawę z polityki działań marketingowych wydawców i nie mam o to pretensji. Jak zapewne nie ciężko się domyśleć, obracam się w towarzystwie czytaczy i oglądaczy, więc siłą rzeczy nie byłam w stanie ustrzec się przed promocją. Niestety, dziwny ze mnie twór, w takich sytuacjach unikam konfrontacji z książką możliwie jak najdłużej.
Od razu na wstępnie chciałabym zaznaczyć, iż decyzja o przeczytaniu tej powieści wcześniej, aniżeli zakładałam na początku, była strzałem w dziesiątkę.
Książka jest naprawdę bardzo dobra, i te wszystkie wywody na jej temat są jak najbardziej zasłużone. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie doczepiła się kilku mankamentów — mimo wszystko oceniam ją dość wysoko.
Sveis…trup
Panie autorze, cóż za wspaniała gra słów ma miejsce w pańskim nazwisku. Według google translatora sveis z norweskiego oznacza spawanie, a trup w języku polskim — cóż, chyba nie muszę nikomu tłumaczyć. Jakby pominę fakt, że autor pochodzi z Danii, Dania, Norwegia — prawie to samo (śmiech).
- spawanie
- łączenie
- składanie
Po przeczytaniu książki i zebraniu wszystkich informacji razem, słowna zabawa nabiera nowego, jeszcze bardziej ciekawego znaczenia. Nie, nie martwicie się proszę, że Kasztanowy ludzik to kolejny Kolekcjoner kości w reżyserii Philip’a Noycea, gdzie morderca rozczłonkowuje ciała ku „większej idei”. Owszem, i w tym przypadku mamy do czynienia z zabójcą, który bawi się ludzkim ciałem, nie przyświeca mu jednak żadna głębsza myśl. Poza sadystyczną chęcią znęcania się i doprowadzania tym samym swoje ofiary do obłędu, nie ma w tym głębszych przemyśleń.
Przy okazji, wracając jeszcze do Kolekcjonera kości. Spotkałam się z samymi pozytywnymi opiniami na temat książki. Osobiście historię znam jedynie z filmu, co jest pewnego rodzaju ujmą na mym honorze. A już tym bardziej, kiedy moim oczom ukazała się dość pokaźna kolekcja części, jaka występuje w serii. Do nadrobienia czym prędzej. Jeżeli ktoś z was czytał — dajcie znać w komentarzu — ciekawam waszego zdania.
„Jeżeli znalazłeś kasztanowego ludzika, to znaczy, że jest już za późno…”
Psychopata morduje matki małych dzieci. Kopenhaska policja ma niezły orzech do zgryzienia, ponieważ jedynym śladem, jakim dysponują, jest kasztanowy ludzik pozostawiony w pobliżu miejsca zbrodni.
Sprawą zajmuję się młoda policjantka Thulin, która w życiu prywatnym jest również matką kilkuletniej dziewczynki. Do śledztwa zostaje przydzielony też były policjant oddelegowany z Europolu, Hess.
I jak to jest w zwyczaju, pracownicy docierają się powoli, czasami aż za bardzo. Historia się odrobinę dłuży, aby w końcu osiągnąć swój finalny szczyt, który jak się później okazuje, wcale nim nie jest. Powiedziałabym, że takie to uroki prowadzenia śledztw, aczkolwiek marne mam w tym doświadczenie. Chyba, że zaliczyć do nich można poszukiwania domowych klamotów. Początkowo położone w miejscu oczywistym, ulegają bliżej nieokreślonej sztuce znikania.
W końcu dobry to thriller, czy nie?
No w końcu, tak. Nie wycofuję swojego zdania. Jest kilka niedociągnięć, jak choćby te nudnawe zabawy w berka między, w teorii, współpracującymi ze sobą policjantami. Dorzuciłabym do tego wszystkiego niesamowitą opieszałość, zwłaszcza dowódcy jednostki, w której pracuje Thulin i Hess. Facet naprawdę działał mi na nerwy. Typowy buc dorobkiewicz, który nie zauważał rzeczy oczywistych, tak bardzo był skupiony na sobie i swojej karierze. Dodatkowo utrudniał pracę innym. Wszystkie sceny z nim związane nasuwały mi na myśl historię rodem z Holiłudu, gdzie jeden ślad świadczy o rozwiązanej sprawie.
Jednak pomimo tego wszystkiego, uważam, że powieść pana „Składacza trupów” jest warta uwagi. Całkiem fajnie skrojone postacie, które, poza szefem i paroma innymi dupkami, rozwijają się. Dodatkowo, kiedy by tak wyciąć te nudnawe przekomarzania Hessa i Thulin, fabuła jest całkiem wartka i trzyma w napięciu. Ostatnie strony to już w ogóle super sprawa, no dobra, poza akcją, kiedy Hessowi udaje się uciec — kolejny to Holiłud. Ale właściwie czego można oczekiwać od autora, który napisał pierwszą w swoim życiu książkę, a sam dodatkowo komponuje scenariusze do filmów?
Nie umniejszam jego staraniom i osiągnięciom. Powieść czyta się dobrze, szybko, trochę szablonowo, ale żadne wątki nie uciekają i nic nie zostało pominięte — tak sądzę. Wszak czytałam książkę jedynie do poduszki, ale ani razu nie zasnęłam, więc nie może być źle.
Odpowiadając zatem na pytanie zadanie w pierwszym akapicie, owszem, uważam, że Kasztanowy ludzik zasługuje na miano dobrego thrillera 2019 roku.
To nie tylko historia mordercy
Jako, że „recenzję” pisałam na raty, miałam chwilę na przemyślenia. Dzięki temu mogę wspomnieć o innych, dość istotnych, działających na korzyść, wniosków.
Otóż historia przedstawiona w Kasztanowym ludziku nie skupia się jedynie na bezwzględnym mordercy, który zabija kobiety. Mamy tutaj całkiem obszerne spektrum zachowań i uczuć ludzkich. Miłość, złość, momentami nienawiść, zrozumienie, strach, bezwzględność, naiwność, przebiegłość, szczerość, bliskość, współczucie — szereg ludzkich cech, które na co dzień, albo nas gubią i oddalają od siebie, albo wręcz przeciwnie, zbliżają. Dzięki temu wszystkiemu, pięknie czytamy z głównych bohaterów, którzy, jak już wspomniałam powyżej, to postacie napchane ludzkimi cechami.
Uważam, że to jeden z najlepszych atutów tej książki. Więc tak, Kasztanowy ludzik to zdecydowanie dobry thriller.